Raferiana de Loup-Blanc oraz jego przeciwnika koniec wizji wyrzucił znowu na plac po środku alrajańskiej osady. A może już nie ‘przeciwnika’?
Z wewnętrznego świata pozostał jedynie Księżyc na niebie, choć tutaj był on znowu zwyczajnej wielkości dla Lumerii Księżycem wyznaczającym kwadrans po północy na zwykłym nocnym granacie sierpniowego nieba. Mimo to szalejący błędnik sprawił, że obu poprzednio wściekle pojedynkujących się mieczników, zostało w pierwszej chwili zredukowanych do dwóch nieporadnych, ledwo gramolących się ciał na bruku.
Próbujący odzyskać rozeznanie Raferian rozejrzał się. Wokoło front walk zdążył się przesunąć tak, że i Przemyślny Szlachcic i Czarny Rycerz znaleźli się pomiędzy między Alrajańczykami i raferianowymi jegrami. Nadal walczący nieumarli zostali zepchnięci z dobrych kilkanaście kroków dalej. Wszędzie dookoła leżeli ci spośród umrzyków, którzy zostali już skutecznie zdeumarlizowani i stali się na nowo nieruchomymi, choć bardzo posieczonymi, wysuszonymi zwłokami w podartych szatach i pordzewiałych jeszcze bardziej zniszczonych pancerzach. Spośród żywych też dało się dostrzec kilku leżących rannych, przy których jednak ktoś już był i im pomagał.
Gdzieś dalej kolejne świetliste grzmotnięcie z Celestyny, spotkało się z wściekłym wyciem licza. Niechybnie Horacy Richelieu dawał się upiorowi we znaki, sukcesywnie zajmując jego uwagę i spychając go dalej i dalej od centrum placu. Zawodzenia kapłanów i pustynnych widm, łączyły z wystrzałami, szczękiem broni białej, alrajańskimi okrzykami w barwną kakofonię, z której wybić potrafił się huk działka 75 mm i mięsisty wybuch amunicji odłamkowej, która w morzu wrogów musiała wybić sporą dziurę. Raferian uśmiechnął się. Załoga jego Panzer Wrotki dawała radę. W powietrzu tańczyły ziarna pustynnego piasku.
Kilku raferianowych i Jastrząb pomogli Przemyślnemu Szlachcicowi wstać. Czarnemu Rycerzowi nie miał kto pomóc, więc wił się on leżąc, trawiony walką magiczną jaka toczyła się wewnątrz jego zbroi.
Raferian potrzebował chwili by odczytać i właściwie zinterpretować to co widzi zdrowym okiem, w połączeniu z jego Prawdziwym Widzeniem drugiego oka i sygnałami z jego czarnego ramienia, jakie nadal płonęło niebieskim światłem runicznych wzorów.
-Chłopy, łapać mi go.
-Szefie?
-Łapać go i przytrzymać. Trzeba go wyegzorcyzmować do końca.
Sfora brodaczy rzuciła się na nogi i ręce Czarnego Rycerza, starając się przycisnąć je do ziemi i unieruchomić.
-Może będą z niego jeszcze ludzie…- dodał Raferian sam do siebie. Przymknął na chwilę oczy. Skupił się. Wyobraził sobie kształt wzoru. Złapał czarną dłonią za ostrze własnego miecza i wolno przeciągnął, z pewnym grymasem. Po kolejnej chwili koncentracji kilka kropel krwi skapnęło z zaciśniętej dłoni na bruk.
Raferian otworzył oczy. Trzema susami wylądował na szamoczącej się czarnej zbroi, spod której wydobywały się basowe jęki, brzmiące jakby ktoś właśnie był powoli zarzynany, albo po raz przeżywał własną agonię.
Raferian zakreślił na zbroi czerwony okrąg.
-Wytrzymaj draniu… Choć to może zaboleć… -Szepnął. Wziął oddech.
Na godzinie szóstej okręgu jednym ruchem naniósł runę, jednocześnie inkantując jej imię, krzykiem.
-Isa!
„I”-zasadniczo znaczyła „Lód” ale tak na prawdę konotowała ze słowem „Śmierć”
Na godzinie dwunastej okręgu naniósł bardziej złożony wzór i krzyknął.
-Mana!
„ᛗ” -„Żywy Człowiek”
Po lewo na godzinie dziesiątej, dwoma ruchami naniósł wzór trzeciej runy.
-Kauna! –Krzyknął.
„ᚴ”-której znaczenie krążyło wokoło „Wrzodu”, „Rany” bądź „Choroby”.
Po prawo na godzinie czwartej, aż czterema ruchami naniósł wzór czwartej runy.
-Dagr!
„ᛞ”-znaczącej „Dzień”
Rycerz nie przestawał się rzucać, a magiczne energie wewnątrz zbroi trwały w stanie sztormu, lecz Raferian nie ustawał, mimo potu na twarzy. Piąta, brzuchata runa wylądowała na prawo na godzinie ósmej.
-Thurs!
„ᚦ”-„Olbrzym”
Szósta runa na godzinie drugiej, była podobna do poprzedniej:
-Wunjo!
„ᚹ”-„Pomyślność”
Na godzinie dziewiątej złożono siódmy znak.
-Naudir!
„ᚾ”-Ten miał wiele znaczeń ale wśród nich był „Trudny Los”.
Na godzinie trzeciej znalazł się ósmy ze znaków.
-Fehu!
„ᚠ”-„Bogactwo”
W środku okręgu wydawało się, że Raferian się podpisał.
-Raido!!! –Krzyknął na cały głos.
„ᚱ” -…Lecz była to runa oznaczająca „Podróż”. Runa drogi i przemiany.
Spojrzenia egzorcysty i Czarnego Rycerza na moment się spotkały.
Raferian palcem drugiej ręki na spodzie własnej zakrwawionej dłoni napisał symbol ostatniej runy.
„ᛟ”-„Dziedzictwo”, a był to symbol zapieczętowania.
-Odal.
Coś w Czarnym Rycerzu szarpnęło gwałtowniej, jakby w desperackiej obronie chciało powstrzymać Mistrza Run. Lecz Raferian był pierwszy.
„ᚱ” na zbroi oraz „ᛟ” na dłoni spotkały się.
Błękitne światło wystrzeliło z runicznego ramienia Raferiana i krwawych znaków na zbroi, a niebieski ogień kolejno z każdej ze szczelin czarnego pancerza. Kolumna magicznego blasku wypiętrzyła się prosto w niebo.
Długi, niosący się basowy krzyk bólu wypełnił cały plac.
Wobec natężenia blasku wydawało się, że nagle świat został jak za dotknięciem różdżki przemalowany na biel i granat, z długimi czarnymi cieniami, jakby ktoś zamaszyście przeciągnął pędzlem w poprzek całego płótna, koncentrycznie od miejsca gdzie właśnie dokonywał się rytuał. Kto spoglądał akurat w tamtym kierunku musiał zasłonić oczy ręką, a kto chciał spojrzeć, momentalnie odwracał wzrok z załzawionymi oczyma.
A potem nagle jak na pstryk powróciła ciemność nocy i na ułamek chwili nie zmącony odgłosami walczących, cisza która aż zakuła wszystkich w uszach.
I tylko ziarna pisaku kontynuowały swój powietrzny taniec.
***
Wypalona od środka, dymiąca barbuta będąca hełmem Czarnego Rycerza leżała na bruku, obok ciała w dymiącej czarnej zbroi, niczym oderwany łeb potwora. W swej istocie była nim. Głową pokonanego Rycerza Śmierci, który został zniszczony. Urok Nieżycia opuścił ciało które leżało pod ciężkimi blachami. Młody mężczyzna, który jeszcze przed chwilą był Rycerzem Śmierci leżał bez ruchu. Przez chwilę wydawał się, że spał.
Nagle otworzył oczy. Zerwał się próbując panicznie nabrać powietrza niczym wybijający się nad powierzchnię wody pływak, który wynurzył się z bardzo, bardzo głębokiego nurkowania.
Rozglądał się wielkimi, pełnymi zadziwienia oczyma, siedząc pośrodku stosu grzechoczących elementów pancerza. Jakiekolwiek fizycznie istniejące łączenia, czy magiczne ścięgna spinające ze sobą fragmenty zbroi zwyczajnie puściły. Wielka płyta napierśnika wyglądała jakby ktoś przepalił w niej runiczne litery palnikiem na wylot, tak bardzo, że centralny okrąg z runiczną „Erką” wydawał się wisieć dosłownie na kilku włoskach. Gdy odpadła od naplecznika, odsłoniła ślad oparzenia na skórze byłego Czarnego Rycerza, widoczny pod rozchełstanym ubraniem, odpowiadający wzorowi na zbroi. Oparzenie unosiło się i opadało na piersi w której płuca próbowały sobie desperacko przypomnieć do czego kiedyś służyły.
Tak sprawnie jak tylko pozwalała na to jego noga, przy zdezorientowanym znalazł się Horacy Richelieu, który przyklęknął i go wsparł. Ten przyjął gest z wdzięcznością. Obaj spojrzeli na Egzorcystę, który dokonał tego cudu i przegnał swymi runami śmierć.
Lecz moc śmieci, tak na prawdę nie została przegnana. Runiczne ramię Raferiana pożarło ją. Urok został przetransmutowany w energię, której większość nie została rozproszona. Moc magiczna płynęła teraz w zranionej ręce, którą co chwila targały drgawki i widoczne gołym okiem, przeskakujące wyładowania. Mistrz Run, przyciskał czarne, lecz dosłownie podświetlone od środka ramię do siebie. Wiać, że musiało być to bolesne. Klęczał obok. Dał znak Jastrzębiowi i jego ludziom aby się nie zbliżali do niego, a ci spojrzawszy po sobie uznali gremialnie, że chyba żaden nie będzie w tym zakresie chciał zgrywać bohatera. Cokolwiek teraz płynęło w ciele Szefa, sprawiało że nie tylko wyglądał na cierpiącego i chorego, ale też sprawiło, że jego potargane włosy opadały mu na twarz lepkimi przepoconymi pasmami mlecznobiałej siwizny.
Mimo to Raferian pozostał na tyle sobą by szelmowsko uśmiechnąć się do Horacego i byłego Czarnego Rycerza.
-Witamy… Witamy wśród żywych… -skwitował sytuację Mistrz Run, nim złamał go w pół prawie do ziemi atak kaszlu. Raz jeszcze musiał dać dłonią znak by nikt nie podchodził, choć bolało samo patrzenie na niego. Cokolwiek w nim teraz siedziało, na pewno nie było dla niego zdrowe i dla jego własnego dobra, powinno jak najszybciej opuścić jego ciało.
***
Jak to mówią, czasem dobra okazja trafia się sama.
Lisz musiał choć w części odbudować swoją barierę mocy, po ostatniej salwie Horacego, skoro rozwścieczony rzucił się znowu do ataku, ze swymi wyciągniętymi szponami na śmiałka, który już parokrotnie śmiał strącać go z nieba.
Zjawa lewitując ponad swoją i tak nieco już skurczoną hordą i liną z nią walczących, nagle wyskoczyła nad miejsce gdzie byli zarówno Horacy, jak i odczarowany Eks-czarny Rycerz.
Baron niewiele się zastanawiając przysunął muszkiet do twarzy, przycelował i strzelił. Lata awanturniczego żywota i bronienia się przed różnymi gatunkami dzikich kotów, które podstępnie skakały z drzew zaprocentowały, że i tym razem Horacy nie chybił.
Celestyna po raz kolejny tego wieczora wypluła z siebie nie tylko kulę ołowiu, ale także strunę błękitnego światła, która w potarganej szacie Lisza zrobiła pokaźną dziurę na wylot. Widać z każdą salwą potwór słabł i nie potrafił już odbudować swej magicznej bariery do pierwotnego poziomu, albo teraz niesiony gniewem zdecydował się na atak nim się zregenerował w pełni… Albo magiczna moc cudownego muszkietu z odległości kilkunastu kroków była większa niż z odległości dwustu, jak to było dotychczas.
Niezależnie od wytłumaczenia, Upiór zarobiwszy silne uderzenie, zwinął się w sobie i kręcąc się śrubą niczym ptak ze złamanym skrzydłem, rozbił się na bruku dosłownie obok Raferiana.
Ten zaś niczym markowy drapieżnik, w pełni zasługując na swoje nazwisko, poderwał się i nie dając ofierze czasu by się pozbierała, rzucił na nią całym sobą i przyszpilił ją swym runicznym mieczem do ziemi.
Lisz syczał, bezwładnie wymachując rękoma próbując zrzucić z siebie zawziętego oprawcę, lecz ten przygniótł go. W krótkiej szamotaninie Loup-Blanc zdołał zakrwawionymi palcami nanieść na jego widmowe czoło runiczny znak i krzyknąć:
-Gibu!!!
„ᚷ” –Była to runa która oznaczała „Dar”. Lecz spanikowany Licz w ułamku chwili zrozumiał, że w tym kontekście była to Runa Uwolnienia.
Zanim mógł zebrać się na tyle by spróbować samemu rzucić w swojego oprawcę choćby najsłabszą i najszybszą klątwą, ten klęcząc na jego piersi uniósł się nad nim i drugą dłonią na skaleczonej i pulsującej magiczną energią czarnej ręce wykreślił negatyw drugiej runy.
-SOWELU, ty sk*wysynu!!!
Lisz przez ułamek chwili mógł śledzić wzrokiem jak płonąca błękitnym światłem runa „ᛊ” oznaczająca „Słońce”, rosła i zbliżała się do jego twarzy pomiędzy szeroko rozpostartymi palcami Mistrza Run, tylko po to by rozbić się z plaśnięciem na jego naznaczonym już runą „ᚷ” czole.
***
Jak przystało na bohatera Horacy nakrył świeżo odczarowanego swoim własnym ciałem, gdy magiczne grzmotnięcie dosłownie dziesięć kroków dalej niemalże potargało im bębenki w uszach i swoją siłą sprawiło, że poturlali się po ziemi. Niebieskie światło było tak mocne, że na moment nawet pod zaciśniętymi powiekami wszystko zdawało się granatowe. W bolących uszach dał się słyszeć pisk ginącego, spalanego na popiół upiora, połączony z gwizdem wiatru jaki się przy tym poderwał.
A potem znowu zrobiło się i ciemno i cicho.
***
Horacy otworzył oczy. Leżąc i obejmując Eks-czarnego Rycerza, ujrzał dymiące pogorzelisko nad którym unosiły się niewielkie skrawki podartych szat Lisza. Nadal radośnie tańcowały na nich języki niebieskiego ognia. Niezwykłe magiczne konfetti mogłoby być jedną z cudowniejszych rzeczy jaką widział w życiu, gdyby nie świadomość destrukcyjnej siły jaka je zrodziła.
Stwierdzenie, ze Lisz został zniszczony było dużym niedopowiedzeniem.
Nawet gdyby powiedzieć, że ten został spalony wyładowaniem magicznym i rozerwany na strzępy, to nadal jedynie musnęłoby to istotę okrutnego losu jaki go spotkał.
Nim Baron Richelieu zdołał podjąć jakiekolwiek sensowne działania w swoim położeniu, dostrzegł niski kształt biegnącego Jastrzębia, który dopadł do czegoś co leżało pośrodku osmolonego kręgu o średnicy chyba dziesięciu metrów. Horacy zobaczył jak wierny sługa z troską klęka przy swoim pokrytym warstwą sadzy panu.
Czarne ramię Raferiana, na którym gasły właśnie dymiące jeszcze runy, uniosło się i pokazało znak, którego zrozumienie nie wymagało biegłości w dawno zapomnianej wiedzy tajemnej.
„Kciuk do góry.” -Uniwersalny dla całej rozumnej części wszechświata znak, że ten co go pokazuje będzie żył.
A potem czarna dłoń opadła.
Był to również uniwersalny znak, że na dziś chyba dosyć już Przemyślnemu Szlachcicowi magii i że reszta najprawdopodobniej będzie musiała sobie tego wieczora poradzić sama bez niego.
Jego Królewska Mość
Rafał, Pierwszy Tego Imienia Jan,
Ukoronowany Król Lumerii i Baridasu,
Drugi Mer Couervichon,
Znany wcześniej jako:
Raferian Wicehrabia de Loup-Blanc, z Wysokiego Zamku,
Trubadur Mniejszy Koronny Królestwa Lumerii,
Lord na Sa’couervie’u, Pan na Górnym Mieście i Podmieście, Pan na Wysokim Zamku
Dowódca I Dywizji Obrony Couervichon,
Szef Przedsiębiorstwa Huta de Loup-Blanc (tzw. Nowa Huta), Sa-Couervie, Prefektura Couervichon,
Szef Przedsiębiorstwa Hale Broni Ciężkiej Lupina Alba,
Prezes KKS Hexer Nowa Huta Couervichon, Mistrza I Ligi Kukulej w III Sezonie,
Były Poseł Kortezów II Kadencji (Parti National).